środa, 19 maja 2010

Z kwiatka na kwiatek

Nie byłem przekonany czy wypada mi coś pisać na tym blogu, jako że ostatnimi czasy nie pisałem żadnej prozy. Ostatecznie doszedłem jednak do tego samego wniosku co wielu przede mną, a mianowicie że zrobię to dla potomności.

Proza co prawda poszła póki co w odstawkę i chociaż trochę mi jej brakuje, postanowiłem spróbować swoich sił w tekstach piosenek. Innymi słowy, liryka. Od razu mówię, że jest trudniej. Melodia musi się zgadzać, od czasu do czasu przydałoby się coś zrymować no i trzeba wyrazić swoje myśli w dużo krótszej formie. Jak gdyby mało było wyzwań, teksty piszę po angielsku. In english? Why? Well, mostly because all the music i listen to has lyrics in english. Znam więc mnóstwo świetnych tekstów po angielsku a niestety dość mało wystarczająco dobrych po polsku. Co sprawia, że teksty po angielsku brzmią dla mnie lepiej i naturalniej. To tyle w kwestii językowej.

Wcześniej wspominałem o autorytetach w pisarstwie i muszę przyznać, że dużo trudniej jest z takiego autorytetu zżynać tworząc liryki. Trzeba zatem próbować samemu. Dużo próbować. Zmieniać tematy, zmieniać styl, aż się poczuje, że coś zaskoczyło. O dziwo ulubione chwyty z prozy da się w zbliżonej formie przełożyć na lirykę. W moim przypadku to przede wszystkim celowe powtórzenia, negacje zdań i zabawa słowem.

Obawiam się, że wynik moich prac wkrótce może znaleźć swoje miejsce na tym blogu.

niedziela, 2 maja 2010

Autorytety

Każdy początkujący pisarz próbuje się na kimś wzorować. To jest fakt i nie ma się tu nad czym rozwodzić. Jest to bowiem jedyny sposób, by nauczyć się pisać dobrą prozę. Moim wzorcowym pisarzem jest Joseph Heller, co powinno być oczywiste dla wszystkich, którzy:
a) przeczytali choć jedną książkę Hellera (takich jest wielu)
b) przeczytali choć jedno moje opowiadanie (czytaj: jedyne moje opowiadanie)
Oczywiście tych drugich jest niewielu, żeby nie powiedzieć, że prawie wcale ich nie ma. Problem polega jednak na znalezieniu ludzi, którzy spełniają oba warunki. Jeśli tacy w ogóle istnieją, dajcie znać. Napiszcie komentarz. Wyślijcie mi kwiaty. Cokolwiek. Potrafię się cieszyć nawet z małych rzeczy.

Ale wracając do tematu głównego, a był nim jeśli tego nie zauważyliście, autorytet pisarski. Wiemy już, że każdy pisarz ma swojego idola. Problem polega jednak na tym, iż w momencie kiedy już nauczymy się pisać, należy odnaleźć coś co nazywa się własnym stylem. Bo pisarstwo, jak każdy odłam sztuki, polega na tworzeniu czegoś nowego. Jaki jest użytek z legionu pisarzy piszących dokładnie jak Heller? Prawidłowa odpowiedź brzmi: żaden.

Zakładając, że każda forma pisarska wymaga nauki i wspomnianego autorytetu, okazuje się, że pisanie bloga też takiego wymaga. Moim jest Neil Gaiman, którego blog możecie śledzić pod tym adresem:

http://journal.neilgaiman.com/

Naprawdę warto. Warto oczywiście też zapoznać się z jego książkami. I warto zapoznać się z twórczością jego narzeczonej, Amandy Palmer, która jest totalnie pokręconą piosenkarką. Wiem, bo byłem wczoraj na jej koncercie, zresztą Neil też tam był. Jednym słowem odjazd. Zdarzyło mi się być na kilku koncertach w życiu ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem. I wy też nie. Możecie mi wierzyć.

środa, 21 kwietnia 2010

All that Jazz?

No cóż, ciężko raczej mówić o tym blogu używając wyrażeń typu "spektakularny sukces", "ogromna popularność" czy nawet "umiarkowane zainteresowanie". Ale jak to kiedyś powiedział jakiś średnio znany pisarz (wystarczająco średnio, bym nie zapamiętał jego nazwiska), pierwsze 13 lat pracy pisarskiej jest najgorsze. Zważywszy, że zacząłem pisać niecałe dwa miesiące temu, czeka mnie jeszcze około 12 lat i 10 miesięcy totalnego braku zainteresowania, wydawców, dochodów i rzeka kiepskich recenzji. A wy się martwicie jak zbijecie lustro.

Ale nie dramatyzujmy. Życie bywa przecież czasem piękne, chociaż wyjątkowo rzadko od poniedziałku do piątku w godzinach od 9 do 18. To jest ten czas, którego nie poświęcam na pisanie. Ostatnio co prawda na pisanie nie poświęcam czasu w ogóle, ale bynajmniej nie rzucam też wszystkiego w cholerę. Tak się składa, że mam kilka pomysłów na kolejne opowiadania (dokładnie trzy), a jedno, podobne w stylu i właściwie z tej samej serii pt. "to się nie uda" ma już gotowy plan. Wystąpiły w pewnym momencie małe problemy z bohaterem, który cierpiał na nieprzewidziane rozdwojenie osobowości, ale już się pozbierał do kupy.

Zatem nowe opowiadania nadejdą. Mam nadzieję, że ta wiadomość ucieszy wszystkich tych, którzy przeczytali pierwsze i im się podobało. Mam nadzieję również, że wszyscy którzy przeczytali pierwsze i z niejasnych powodów postanowili nigdy więcej tu nie wracać gorzko tego kiedyś pożałują:]

środa, 14 kwietnia 2010

To się nie uda: studia

Wszystkie poniższe myśli i rozważania to czysta fikcja literacka, jednak nie ma w nich ani jednego fałszywego zdania. Opisane wydarzenia nigdy nie miały miejsca, mimo to zdarzają się na co dzień. Opisane postaci nawet się nie urodziły, choć spotykacie je na ulicach. Dlatego proszę się zwyczajnie nie czepiać.



W tym tygodniu skończyłem uniwersytet. Nie mogłem się doczekać.

Studia były dość łatwe a jednocześnie wcale takie nie były. Sama nauka nigdy nie wymagała ode mnie więcej czasu niż chciałem jej poświęcić i był to chyba jedyny powód dla którego w ogóle skończyłem studia. No i było jeszcze stypendium. Gdyby nie stypendium, cała ta farsa nie byłaby warta złamanego grosza. Nie chwaląc się i specjalnie nie upiększając powiem, że przez studia prześliznąłem się zwinnym ruchem godnym Niżyńskiego, zgarniając po drodze dobre oceny za projekty, które mnie nudziły.

Ale była też ta druga, mniej błyszcząca strona medalu.

Ten, kto powiedział, że studia to najlepszy czas w życiu człowieka musiał być prawnikiem. Albo doradcą ubezpieczeniowym. Innymi słowy, specem od gwiazdek i drobnego druczku. Bo po tym zdaniu w rzeczywistości powinna następować gwiazdka, odsyłająca do długiego spisu warunków koniecznych do spełnienia. Na czele tej listy znajdowałoby się „Nie dotyczy studiów informatycznych”, wyprzedzając nieznacznie „Nie jeśli mieszkasz z rodzicami”.

Oba te punkty skutecznie zredukowały moje życie towarzyskie do wartości krytycznych. Samotnymi wyspami na pustym oceanie tychże stosunków okazały się sporadyczne spotkania znajomych informatyków z roku, na które żaden z nas się nie cieszył i które już wkrótce przejdą pewnie do historii razem ze studiami.

Tego wieczoru spotkaliśmy się w barze z bilardem, tym co zwykle. Bilard to świetne zabezpieczenie na wypadek braku tematów do rozmów. Jeśli rozmowa się nie klei, można skomentować czyjeś poczynania przy stole bądź samemu wziąć się do grania. Nie ryzykujesz długich przestojów w konwersacji i krępującej ciszy. Mimo to nasze rozmowy zawsze kojarzyły mi się z pchaniem wielkiego głazu pod górę.

- Eee, to jak tam w pracy? – przerwał dłuższą chwilę ciszy kolega numer 1.

- W porządku, wdrażamy właśnie nowy system. – odpowiedział kolega numer 2, który już pracuje. Ja nie pracuję, chociaż może się to wkrótce zmieni.

- Jest on oparty na najnowszej bazie Oracle. Bo wiecie, Oracle osiągnęło ostatnio znakomity wskaźnik cena/wydajność w najnowszym teście TPC-C.

- Nie wiem – odparłem zgodnie z prawdą.

- A słyszeliście, że Oracle wprowadza na rynek nową wersję pakietu Oracle Business Intelligence Applications? To będzie coś niesamowitego.

- Nie słyszałem – odparłem, również zgodnie z prawdą.

Fala ciszy zalała wszystkich niczym tsunami.

- A słyszeliście ten dowcip? – wyskoczyłem z głupia frant - Co się stanie gdy się skrzyżuje murzyna z latynosem?

- Nie wiem – powiedział kolega numer 1.

- No ja też nie – to był kolega numer 2.
- Ktoś za leniwy, żeby kraść – rzuciłem i zacząłem się histerycznie chichotać. Spojrzałem po kolegach. Żaden się nie śmiał. No tak, pomyślałem. Znowu to samo.

A ja zawsze uwielbiałem niepoprawne politycznie dowcipy. Te rasistowskie, seksistowskie i szowinistyczne, te antyklerykalne, antyamerykańskie i antysemickie, nawet te o grubasach i blondynkach, bo to w końcu też dyskryminacja. Na świecie nie ma przecież nic śmieszniejszego, nic bardziej prostackiego i ograniczonego, nic wywołującego większe zażenowanie niż dyskryminacja właśnie. Dlatego zawsze śmiałem się z tych dowcipów najgłośniej i najdłużej, sam chętnie je wymyślałem i rozpowiadałem, im bardziej absurdalne i prymitywne tym lepiej, ku konsternacji wszystkich obecnych którzy najwyraźniej pojęcia nie mieli, z czego ja się śmieję.

Tak było i teraz. Koledzy zaczęli dyskretnie spoglądać na zegarki. Spotkanie dobiegło końca. Chwilę później stałem na zewnątrz baru w obskurnym zaułku a deszcz lał się na mnie strumieniami.


***


- Proszę chwilkę poczekać, zaraz powiadomię panią X, że już pan jest – powiedziała miła dziewczyna w recepcji firmy W, czołowego producenta pralek, zmywarek i lodówek na rynku. Za chwilę miałem mieć pierwszą rozmowę o pracę.

Zabrzęczało, gdy drzwi windy otworzyły się i sztywnym jak deska krokiem wyszła z nich niezbyt miła dziewczyna i z suchym uśmiechem podeszła do mnie.

- Miło mi pana poznać. Nazywam się X. Witamy w W. Proszę za mną.

Weszliśmy do małej salki konferencyjnej. Pani X wskazała mi miejsce przy stole, sama siadła po przeciwnej stronie.

- Zaczynajmy. Proszę mi powiedzieć, co pan wie o W?

- Oczywiście. Jesteście państwo czołowym producentem pralek, zmywarek i lodówek na rynku. Ponadto produkujecie żelazka, suszarki, telewizory, wieże Hi-Fi, laptopy, telefony komórkowe, meble ogrodowe i jedyne w swoim rodzaju domowe ciasteczka z wróżbą.

- To wszystko?

- Zdaje mi się, że tak – bąknąłem niepewnie – ale mogłem coś pominąć.

Odpowiedź padła natychmiast.

- Pominął pan – dostrzegłem błysk triumfu w jej oczach – Produkujemy również guziki od spodni. Dziękuję za odpowiedź.

Przegrałem pierwszą rundę, pomyślałem. Ale nie dam się tak łatwo. Następne pytanie będzie moje. Powtarzałem to jak mantrę. Jednocześnie poczułem, że ręce zaczynają mi się pocić.

- Proszę mi powiedzieć czym by się pan chciał zajmować w W?

- Jako student, a właściwie już absolwent informatyki, chciałbym pracować jako projektant oprogramowania dla najnowszych produktów firmy W, takich jak nowe modele pralek bądź zmywarek.

- Rozumiem… i wnioskuję, że nie doczytał pan informacji, iż ten dział jest właśnie przenoszony do Tanzanii. – to już nie był błysk w oku, cała jej postać emanowała upiornym blaskiem zwycięstwa - Czy może interesuje pana praca w Tanzanii właśnie?

- Ehm, no nie – bąknąłem - Rzeczywiście informacja ta chyba mi umknęła.

Znowu zrobiła ze mnie durnia. Co więcej, sprawiła że tak się właśnie czułem. Chciałem się zapaść pod ziemię. Albo żeby świat się teraz skończył. A jak nie świat, to chociaż ta rozmowa.

- Przejdziemy teraz na język angielski. Proszę mi powiedzieć kilka słów o sobie.

Wzrokiem mogłaby robić laparoskopię. Od środka cały się trzęsłem.

- I.. eee… I… ehm… I…

- Rozumiem. To już wszystkie pytania. Odpowiedź otrzyma pan w ciągu tygodnia. Dziękuję za rozmowę.

Drzwi się za mną zamknęły. Czułem się dużo mniejszy niż jeszcze pół godziny temu.


***


- Jak poszła rozmowa? – dobiegł mnie głos mojej matki gdy na palcach przemykałem się do swojego pokoju. Plan A, który przewidywał wśliźnięcie się do domu niezauważonym, zawiódł. Konfrontacja stała się nieunikniona. Pora na plan B.

- Niezgorzej – skłamałem.

Wielokrotnie przekonałem się, że nie warto mówić matce prawdy, szczególnie gdy spotka cię jakieś niepowodzenie. Nic dobrego nigdy z tego nie wyniknie.

- To znaczy jak, dobrze czy niedobrze?

- Normalnie – skłamałem ponownie. Mimowolnie spojrzałem w lustro by sprawdzić, czy nie urósł mi nos.

- Aha, czyli więcej się nie dowiem?

- Ale nie ma specjalnie o czym opowiadać.

- No jak nie ma to nie ma – ucięła, nadąsana.

Udało się, pomyślałem. Niebezpieczeństwo minęło.

Mamusia co prawda nieco się wkurzyła, ale za to straciła już zainteresowanie całym wydarzeniem. A jest to bardzo istotne, bo pozwala o przykrym potknięciu w miarę szybko zapomnieć. Ów dar zapomnienia nie byłby mi dany, gdybym się przed szanowną rodzicielką wygadał. Natychmiast moja prywatna wpadka urosłaby do rangi dramatu rodzinnego, byłaby rozkładana na czynniki pierwsze i dogłębnie analizowana z każdym kolejnym członkiem rodziny.

W ten sposób ta jedna rozmowa wkrótce byłaby na ustach wszystkich i stałaby się przekleństwem mojego życia. Już sobie wyobrażam, z jaką radością przywoływano by ją podczas świąt rodzinnych, by choć na chwilę ubawić towarzystwo cudzym kosztem.

Tym razem udało się jednak nieszczęścia uniknąć. A nos wcale nie urósł.

Z braku lepszego zajęcia odpaliłem komputer i rozpocząłem mój codzienny internetowy rytuał – przejrzałem ulubione portale muzyczne, zajrzałem na pudelka i sprawdziłem pocztę. Wstrzymałem oddech.

Odpisali. Drżącą z podniecenia dłonią otworzyłem maila. Trudno powiedzieć, że treść wiadomości była dla mnie zaskoczeniem, bo nie była. Jednak zabolał mnie pewien szczegół. Mail został wysłany w niecałe pięć minut po zakończeniu rozmowy. Nie wahali się zatem nawet przez chwilę. Skreślili mnie od razu.

- A kiedy dadzą ci odpowiedź? – z pokoju po raz kolejny dobiegł mnie głos matki. Cóż za wyczucie czasu.

- Jakoś tak w ciągu tygodnia – skłamałem.


***


- Nie ma – odparła pani za biurkiem w urzędzie pracy, gdzie udałem się następnego dnia w poszukiwaniu ofert dla informatyków.

- Zupełnie nic? – postanowiłem się upewnić.

- Nic.

- A jest cokolwiek innego?

- Nie ma.

- To co tu pani właściwie robi?

- Nic – odparła szczerze i uśmiechnęła się lubieżnie.

Wzruszyłem ramionami i wyszedłem.


***


Nie lubię tradycji. To ten rodzaj rzeczowników, który zawsze wywoływał u mnie zimne dreszcze. Jak logarytm, albo urzędnik podatkowy. Ma on zwyczaj pojawiania się przynajmniej raz do roku i zmuszania cię do robienia dokładnie tego samego co dwa, trzy i cztery lata temu, podczas gdy ty wolałbyś w tym czasie spróbować czegoś nowego, jak skoku ze spadochronu.

- W ten wtorek świętujemy moją i ojca rocznicę ślubu – powiedziała matka od niechcenia podrzucając w górę smażony właśnie naleśnik.

- Aha – mruknąłem, chwytając za kurtkę.

Dałbym wszystko by móc w ten wtorek skoczyć ze spadochronu, choćby i bez spadochronu. Rodzinne przyjęcia były zawsze dla mnie traumatycznym przeżyciem. Najgorsza była jednak świadomość, że póki rodzice żyją i są razem, nie przepuszczą żadnej okazji do zgromadzenia rodziny przy jednym stole.

- Przyjedzie twoja siostra z mężem i dziećmi. Odkąd mieszkają w Monachium zbyt rzadko się widujemy – kolejny naleśnik wykonał zgrabny obrót w powietrzu i opadł na patelnię. – A ty gdzie znowu idziesz tak późno? I kiedy wrócisz?

- Idę na balety.

- Ty byś tylko na imprezy latał. Ale to się skończy jak tylko znajdziesz uczciwą pracę. Wtedy będziesz przychodził po pracy zmęczony i nie będziesz miał ani siły ani ochoty na imprezy.

Tak mamo, pomyślałem. Masz rację, mamo.

Nie ma przecież nic prostszego jak stwierdzić, że jest się zmęczonym po pracy. A następnie legnąć na kanapie i włączyć telewizor. Każdy to potrafi. Wyzwaniem jest wykrzesanie z siebie tej odrobiny energii, która jest potrzebna by po całym dniu spędzić jeszcze wieczór aktywnie. Spotkać się ze znajomymi na drinka. Pójść do kina. Zrobić coś, co ci sprawia przyjemność, cokolwiek to jest.

Takie zachowanie jest jednak z punktu widzenia zwolenników kanap i telewizji karygodne. I nawet nie ma co dyskutować. Nie dyskutowałem więc.

Drzwi zamknęły się za mną z trzaskiem, podczas gdy kolejny naleśnik lądował na patelni.


***


Miasto nocą jest ładniejsze niż za dnia.

Nocą to człowiek decyduje co należy oświetlić. Światła reflektorów padają więc przede wszystkim na okazałe zabytki oraz ekstrawagancką, nowoczesną architekturę. Dzięki temu miasto nocą jest ładne.

Słońce natomiast jest demokratyczne – oświetla wszystko jednakowo. W świetle dnia oczom ukazują się rozsypujące się budynki, place budowy i śmieci na ulicach. Miasto za dnia jest nieładne.

Tej nocy miasto również mieniło się i iskrzyło, bezwstydnie prezentując swoje wdzięki i możliwie dokładnie zakrywając wady. Jak dziwka. Dziś nie miałem ochoty na dziwki. Szedłem na balety. Na pewno znajdzie się tam jakaś, której nie będzie trzeba płacić.

Skręciłem w ciemną uliczkę i wszedłem do mojego ulubionego klubu w mieście.

Nie lubię żadnego klubu w tym mieście. Do tego chodzę tylko dlatego, że mam tu znajomego barmana, który serwuje mi darmowe drinki. A drinki działają na dupy jak magnes. Czasem jednak zdarza się tak, że przydałaby się ta druga strona magnesu.

Stałem właśnie przy wejściu i rozglądałem się po klubie gdy jakaś laska po drugiej stronie parkietu złapała moje spojrzenie. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Moje wyrażały głównie niesmak. Nim zdążyłem się zmyć, stała przy mnie.

- Hej, dobrze się bawisz? – zaciągnęła głosem, który w jej mniemaniu był chyba seksowny. W moich uszach brzmiał jak skrobanie kredą po tablicy.

- Świetnie – odparłem sucho.

- Niezła muza, co?

- No.

Nie cierpię muzyki w klubach, tak jak nie znioszę muzyki w radiu. Radiowe playlisty układane są przez głuchych bądź ciężko upośledzonych, choć osobiście uważam, że to te same osoby. A w klubach puszcza się to co leci w radiu, by ludzie mogli sobie potupać do znanych melodyjek. Kółko się zamyka.

- Chcesz potańczyć?

- Nie – odparłem i odszedłem w stronę baru.

Dziewczyna pokazała mi fucka i wykonała serię obscenicznych gestów.

- Czego żeś ją spławił? – spytał znajomy barman gdy usiadłem przy barze. – Na jeden raz by się nadała.

- Może dla ciebie. Ja nie gustuję w kretynkach.

- Czyżby? A pamiętasz może niejaką Roksanę?

- Wolałbym zapomnieć.

Rzeczywiście wolałbym o niej zapomnieć.

Nie zrozumcie mnie źle, Roksana to była śliczna dziewczyna. Oczu wprost nie dało się od niej oderwać. Ale gdy tylko otwierała usta marzyłem o tym by ogłuchnąć. Nasz związek nie przetrwał próby czasu, bo wychodziłem z pokoju za każdym razem gdy chciała coś powiedzieć. Nauczyłem się jej nie słuchać tak sprawnie, że nie zauważyłem kiedy ogłosiła, że ode mnie odchodzi.

- W dzisiejszych czasach nie można być wybrednym – filozoficznym tonem powiedział znajomy barman szykując mi drinka, za którego nie zapłacę. – Albo dymasz plastikowe panienki albo posuwasz dmuchaną lalkę.

Miał rację. Wiedziałem o tym. Dopiłem drinka i poszedłem do domu.


***


- Dzień dobry – powiedziała pani Y i znacząco spojrzała na zegar ścienny. Spóźniłem się na rozmowę kwalifikacyjną ponad pół godziny.

To nie moja wina, że siedziba firmy X jest na totalnym zadupiu. Bez GPSa każdy by się zgubił. No pewnie nie każdy, ale ja tak. Mi się takie rzeczy po prostu zdarzają.

- Dzień dobry.

- Aha – powiedziała pani Y i szybko odhaczyła coś w papierach przed sobą.

Na dodatek na zewnątrz było ze 30 stopni a w toyocie ojca nie ma klimatyzacji. Podczas jazdy spociłem się jak świnia i tak pewnie właśnie wyglądałem.

- Jak tam pańskie samopoczucie? – tym razem znaczącym spojrzeniem udało jej się objąć zegar, moją przepoconą koszulę i białe skarpetki. Czarne matka wyprała dziś rano.

- Świetnie, dziękuję. A jak się pani miewa?

- Taaak – dwoma szybkimi ruchami długopisu odhaczyła przed sobą kolejne podpunkty.

Poczułem się lekko zbity z tropu. Nie uszło to jej uwagi.

- Czy ja pana stresuję?

- Nie, skądże – w głębi serca wcale nie czułem pewności z jaką to powiedziałem – Dlaczego pani tak sądzi?

- A dlaczego pan tak sądzi?

- Słucham?

- Proszę odpowiedzieć.

- Ale na co?

- Na moje pytanie.

- Jakie pytanie?

W ciszy jaka zapadła słychać było jedynie skrobanie długopisu po papierze, na którym pani Y odhaczała swoje podpunkty. Spojrzałem przez okno. Świat za szybą wydawał się nadzwyczaj piękny, a jednocześnie jakoś dziwnie odległy. Chmury leniwie płynęły po niebie a ptaki zataczały okręgi na horyzoncie. Dostępu do tej boskiej krainy bronił jednak olbrzymi cerber, który siedział na warcie i ujadał wściekle. Potwór był brzydki, a mordę miał pokrzywioną, z kształtu podobną nieco do…

Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk głosu pani Y.

- Obawiam się, że nie mogę panu nic zaproponować. – spojrzały na mnie oczy cerbera – Nie odpowiedział pan wyczerpująco na żadne z postawionych pytań.

- Ale pani mi przecież żadnego konkretnego pytania nie zadała – zaprotestowałem.

- Jednocześnie pańska niska samoocena i brak umiejętności radzenia sobie ze stresem nie spełniają podstawowych standardów naszej firmy.

- Ale ja nie mam niskiej samooceny. – zaprotestowałem żałośnie.

- Ponadto jest pan osobą mało interesującą i słabego charakteru. Nie ma pan planu na życie i jest pan niezaradny. Matka wciąż pierze panu skarpetki.

- Ale…

- Dlatego też proszę nie aplikować do X przez najbliższe dwa lata. Radzę panu poświęcić ten czas na zdobycie doświadczenia zawodowego i pracę nad własnym charakterem. Życzę panu wielu sukcesów w przyszłości. Do widzenia.

- Do widzenia – mruknąłem zażenowany.

Wychodząc słyszałem jak pani Y odhacza kolejne podpunkty.


***


W życiu zdarzają się chwile radości, ale zdarzają się też przyjęcia rodzinne, przy czym te drugie występują częściej i trwają dłużej. Przynajmniej u nas w rodzinie. Dzięki temu od zawsze łączyły nas silne więzi nienawiści.

Rodzina siedziała właśnie posępnie przy stole rozglądając się po zebranych i namierzając pierwszą ofiarę dzisiejszego obiadu. Wcale mnie nie zdziwiło, że padło akurat na mnie.

- Nie dłub w nosie – karcącym tonem powiedziała matka.

- Chciałem się tylko podrapać. – odparłem.

- Taki duży chłopiec a dłubie w nosie – pokręciła głową babka.

Wszyscy wyraźnie się rozluźnili. Ofiara została namaszczona. Teraz będzie się smażyć i skwierczeć w ogniu wścibskich pytań i docinek.

- A pamiętacie jak na komunii Marysi Piotruś dłubał w nosie i wujek Andrzej to zauważył? – ciotka wprost promieniała. – Andrzej powiedział, że wybuduje mu tam kopalnię, a Piotruś się przestraszył i cały czas od niego uciekał. Nie mogliśmy mu potem wytłumaczyć, że wujek żartował. – ciotka zanosiła się śmiechem.

- I nic to nie dało. Dwadzieścia lat później nadal grzebie w tym nosie jak w kopalni – babka była rozjuszona.

- Bo on nigdy nie słucha co się do niego mówi. – podsumowała matka.

To jest akurat prawda. Ale takie umiejętności nie przychodzą od razu. Trzeba nad nimi pracować. I dużo ćwiczyć.

- Siedź prosto przy stole - wyszczekała moja siostra która najwyraźniej przyjechała specjalnie z Monachium tylko po to by mi dokopać.

- No właśnie, wyprostuj się. – matka nie chciała być gorsza.

- To może ja taki fajny dowcip opowiem? – w tym momencie stanąłbym i na głowie żeby tylko odwrócić ich uwagę od mojej osoby.

- On znowu z tymi swoimi dowcipami. – skomentowała matka.

- Co się stanie gdy się skrzyżuje murzyna z latynosem?

Zapadła pełna oczekiwania cisza.

- Ktoś zbyt leniwy, żeby kraść.

Cisza niebezpiecznie się przedłużała. Spojrzałem po twarzach zebranych. Były nieruchome niczym maski karnawałowe. I równie dziko powykrzywiane.

- To ja już przyniosę lasagne – zaszczebiotała matka.

Towarzystwo od razu się rozluźniło. Lasagna posłużyła za kolejną ofiarę, tym razem noży i widelców, a później uwag o tym, że za twarda bądź za miękka, zbyt wypieczona bądź niedopieczona, za słona albo za mdła. Matka przyjmowała je z uśmiechem na ustach, odpowiadała grzecznie i taktownie, a nóż w jej dłoni drżał.

Przy pierwszej nadarzającej się okazji wstałem od stołu i wyszedłem z pokoju.


***


- Nie dotyczy – odparła ta sama pani za tym samym biurkiem w urzędzie pracy, kiedy następnego dnia składałem podanie o zasiłek dla bezrobotnych.

- Jak to nie dotyczy? – czułem jak powoli, jeden po drugim, puszczają mi nerwy. – Przecież jestem bezrobotny, tak czy nie?

- Tak.

- To dlaczego nie mogę dostać zasiłku? – mój mózg niebezpiecznie zbliżał się do własnej temperatury wrzenia.

- Pana nie dotyczy – odparła beznamiętnie urzędniczka.

Już otwierałem usta, by zaprotestować przeciwko sposobie traktowania obywateli w tym urzędzie, by wyrazić swoje głębokie ubolewanie nad samolubną polityką rządu i wylać cały skrywany żal do świata, gdy zrozumiałem, że tak naprawdę mam to w dupie.

- Następny.

Zamknąłem usta, obróciłem się na pięcie i wyszedłem z budynku.


***


Wychodząc wpadłem na Pawła. Paweł to mój kolega, jeszcze z czasów podstawówki. Do liceum już nie dotarł. Nie widzieliśmy się co prawda od tamtego czasu ale słyszałem, że ostatnio rozkręcił własny biznes i ma forsy jak ja lodu.

- Cześć stary, jak leci? – wykrzyknął Paweł na mój widok.

- Ehm, cześć. – odpowiedziałem markotnie.

Miałem nadzieję, że nie zauważył skąd wychodziłem.

- O mało co na ciebie nie wpadłem, wyleciałeś z tego urzędu jak z procy. A co ty właściwie robiłeś w urzędzie pracy?

Czemu właśnie mnie to zawsze spotyka?

- No więc… - zacząłem niepewnie podczas gdy szare komórki usilnie pracowały nad jakimś wiarygodnym wytłumaczeniem.

- Nie musisz mi się tłumaczyć. Ciężko z pracą, wiadomo. Dziś studia to nie wszystko. Takich wymuskanych absolwencików jest teraz na rynku jak bydła. I jak bydło się ich zresztą traktuje. Bo firmy potrzebują ludzi z krwi i kości, znających życie i znających się na interesach. Ot, takich jak ja chociażby.

Takich jak ty cwaniaczków jest jeszcze więcej, pomyślałem, nie powiedziałem. Tylko większość z nich prowadzi lombard lub sprowadza BMW z Niemiec. A tobie się skurczybyku zwyczajnie udało.

- Ja sam robiłem w kilku korporacjach przez parę lat, ale muszę ci powiedzieć, że to robota bez przyszłości. Najważniejsze jest tam zawsze dobro firmy. A ja chcę, żeby najważniejsze było moje dobro. Dlatego rozkręciłem własny biznes. I mam swój mały dochodzik. Ale co ja się będę chwalił. Opowiadaj co tam u ciebie stary.

Ostatniemu zdaniu towarzyszyło przyjacielskie klepnięcie w plecy. Wzdrygnąłem się.

Nigdy go tak naprawdę nie lubiłem. W szkole spisywał ode mnie wszystkie zadania a potem szedł i rozwiązywał je przy tablicy. Sam nigdy się nie uczył. Był jednak wygadany i nauczyciele go lubili, więc przepuszczali z klasy do klasy. Ale w siódmej klasie doszła nam chemia, a chemiczka poznała się na nim od razu. Paweł nigdy nie skończył siódmej klasy. Ja natomiast do dziś wspominam chemiczkę ciepło.

Ale teraz Paweł ma własną firmę i trzepie kasę. I co ja mam mu niby wielkiego opowiedzieć?

- Nic wielkiego – powiedziałem z rezygnacją – rozglądam się za pracą.

- Skoro już urzędasów od pracy odwiedzasz, to śmiem mniemać, że już dłuższy czas się rozglądasz. I pewnie jakoś dostrzec nie możesz. – Paweł zaśmiał się z własnego dowcipu. – Pozwól, że jako stary kolega udzielę ci dobrej rady. Musisz ściemniać. Ściemniać w CV, ściemniać na rozmowie kwalifikacyjnej i potem ściemniać w pracy. Musisz im opowiadać bajeczki. Oni właśnie tego oczekują. Nikt nie chce słuchać prawdy, prawda jest dla frajerów. Musisz być od nich sprytniejszy. Jeśli oni się wymądrzają, ty wymądrzaj się bardziej. Jeśli oni ci zadają głupie pytania, twoje odpowiedzi muszę być jeszcze głupsze. Tylko wtedy zrobisz na nich wrażenie.

Tutaj Paweł zrobił znaczącą pauzę, zapewne czekając na słowa podziękowania z mojej strony. Nic takiego nie nastąpiło.

- No nic stary, muszę zmykać. Rozumiesz, interesy wzywają. Fajnie się z tobą gadało.

Kolejne przyjacielskie klepnięcie w plecy miało być chyba tego potwierdzeniem. Paweł uśmiechnął się jeszcze szeroko, ścisnął moją dłoń i potrząsnął nią energicznie. Po czym odwrócił się i natychmiast zniknął w tłumie ludzi zalewającym chodnik.


***


Kolejny dzień zaczął się zupełnie zwyczajnie. Jak co rano obudził mnie pies, który wpadł do pokoju jak rakieta, wskoczył na łóżko i zaczął po mnie skakać. Ciąg dalszy był przewidywalny. Matka pokłóciła się z ojcem, wściekła się i trzasnęła drzwiami od pokoju. Ojciec z kolei wściekł się i trzasnął drzwiami wejściowymi, jako że szedł do pracy. Życie toczyło się więc swoim torem i nic nie wskazywało na to, że coś miałoby się zmienić.

A jednak coś się stało.


***


- Witamy serdecznie w X, panie Krzysztofie – powiedziała pani Z podczas mojej trzeciej w tym tygodniu rozmowy o pracę. Była środa.

- Nazywam się Piotr. Piotr Krzyśków – sprostowałem.

- Doprawdy? W takim razie najmocniej przepraszam. Proszę za mną, panie Pawle.

Tym razem nie sprostowałem. Nie chciałem pogarszać sytuacji. Posłusznie poszedłem za panią Z do ogromnej Sali konferencyjnej. Spojrzałem na napis nad drzwiami. „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją”. Mrugnąłem raz, a potem drugi. Napis zniknął. Pani Z wskazała mi miejsce po czym usiadła na miejscu obok, na tyle blisko, że nogą dotykała mojej łydki. Założyła nogę na nogę, właściwie kładąc mi ją na kolanie.

- Zaczynajmy – powiedziała uroczyście, wzięła do ręki formularz, strzeliła dwukrotnie długopisem i pochyliła się do przodu, odsłaniając obfity biust. – Dzień dobry.

Poczułem jak jej noga ociera się o moją. Spojrzałem na nią. Uśmiechnęła się do mnie lubieżnie i oblizała wargi.

W tym momencie coś we mnie pękło. Zobaczyłem, jak pode mną otwiera się dziewiąty krąg piekła, a w nim sami skurwiele. Taaak, pomyślałem, po czym uśmiechnąłem się do niej jeszcze lubieżniej i odpowiedziałem:

- Dzień dobry, a że już się dziś nie spotkamy: dobry wieczór i dobranoc.

Nie tego się spodziewała. Przez chwilę dostrzegłem cień zaskoczenia w jej oczach. Opanowała się jednak natychmiast.

- Proszę mi powiedzieć, panie Tomaszu, co pan sądzi o…

- Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni – zagrzmiałem.

- Słucham?

- Mateusz, rozdział 3., wers 1.

- Ehm, tak – była wyraźnie speszona. – Może ja przeformułuję pytanie w takim razie. Co pan myśli o…

- Wszystko, jeśli dobrze pomyśleć, daje do myślenia.

- Ale o czym pan mówi? I dlaczego mi pan przerywa?

- Mówi Nietsche, ja tylko przerywam. A przerywam, bo im mniej ludzie myślą, tym więcej mówią. Albo chcieliby mówić.

Długopis wypadł jej z ręki. Z początku nawet tego nie zauważyła. Schyliła się by go podnieść. Byłem szybszy. Nasze oczy spotkały się. Zobaczyłem w nich strach.

- Dziękuję – wzięła głęboki wdech – Przejdźmy do następnego pytania.

- Proszę mi powiedzieć, dlaczego wybrał pan naszą firmę?

- Niewielki jest wybór wśród zgniłych jabłek.

Kolejne pytanie poprzedził głęboki wdech. I długi wydech.

- Porównuje pan X do zgniłych jabłek?

- Nie ja, Szekspir.

Pani Z sapnęła cicho, złapała się za głowę i z krzykiem wybiegła z Sali. Uśmiechnąłem się pod nosem, założyłem nogę na nogę i rozsiadłem wygodnie w krześle. Czekałem. Nie minęły dwie minuty jak do sali weszła poważna starsza kobieta. Przedstawiła się jako pani K, szefowa działu HR w X.

- Człowiek się nie zmienia – powiedziałem z uśmiechem – Człowiek czasem po prostu daje się poznać z innej strony.

- Władysław Grzeszczyk – powiedziała, a ja przytaknąłem, ciągle się uśmiechając - Dostał pan tę pracę, panie Piotrze. Gratuluję. A teraz proszę za mną, oprowadzę pana po firmie.


***


Miałem właśnie podzwonić po znajomych ze studiów i zorganizować oblewanie mojej nowej pracy w pubie gdy uświadomiłem sobie, że wcale nie mam na to ochoty. Wolę wypić za mój sukces samotnie.

- I za darmo – powiedziałem na głos i skierowałem swoje kroki do mojego ulubionego klubu, który wcale taki nie jest.

- Siemasz – od progu powitał mnie znajomy barman – co dziś pijemy?

- To co zwykle.

- Eee, czyli co? – popatrzył na mnie bez zrozumienia.

- Nie ważne – powiedziałem i szybko machnąłem ręką, bo moją uwagę przyciągnęła właśnie postać siedząca przy stoliku obok. – Zrób mi dwie margarity, ale migiem.

- Robi się, szefie – znajomy barman wyszczerzył zęby i mrugnął porozumiewawczo.

Wziąłem oba drinki i podszedłem do stolika, przy którym siedziała dziewczyna. Nie miałem dziś ochoty na tanie gierki, rzuciłem więc z miejsca:

- Cześć kochanie, jak się masz? – i czekałem na efekt. Ostatecznie mogę przecież wypić obie margarity sam. Dziewczyna odwróciła się do mnie, zmrużyła oczy i spojrzała wyzywająco. Po czym uśmiechnęła się szelmowsko i powiedziała:

- Patrzcie, co też kot przyniósł. Usiądź… koteczku.

Chciałem ją uścisnąć z radości, ale powstrzymałem się w porę. Nie warto przesadzać z byciem bezpośrednim. Ludzie wokół ciebie stają się wtedy nieufni i nieprzystępni. Wznieśliśmy więc toast i wypiliśmy nasze zdrowie. Przy okazji spytałem ją o imię, bo przecież trzeba jakoś podtrzymać rozmowę. Nazywała się Sylwia. Jako że byłem w iście szampańskim nastroju, postanowiłem opowiedzieć jej mój ulubiony dowcip. W klubie właśnie uruchomili parkiet i podgłośnili muzykę, musiałem się więc mocno nachylić by mnie dobrze słyszała. Miała bardzo głęboki dekolt.

- Co się stanie, gdy się skrzyżuje… - zacząłem.

- Gdy się co? Nic nie słyszę!

- Gdy się skrzyżuje murzyna z Latynosem?

- Murzyna z kim?

- Z LATYNOSEM! – wydarłem się prosto do jej ucha.

- Znaczy się, że gejów?

Dobre pytanie, pomyślałem. Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że dowcip miałby więcej sensu gdyby chociaż jedno z dwójki było rodzaju żeńskiego. Teraz musiałem wszystko odkręcać.

- No, nie – wyjaśniłem.

- No to nie mam pomysłu.

- A jakby byli gejami to byś miała?

- No, kilka – powiedziała z uśmiechem.

Roześmiałem się, głośno i radośnie. Oplułem przy okazji siebie i stolik przede mną ale udałem, że nic takiego nie miało miejsca. Dyskretnie wytarłem blat rękawem.

- To dokończ ten dowcip, ja też bym się chciała pośmiać. – miałem wrażenie, że przygląda się stolikowi.

- Ktoś zbyt leniwy, żeby kraść – powiedziałem, również z uśmiechem.

Teraz na nią przyszła kolej by się roześmiać. Tyle że jej śmiech był dźwięczny, perlisty, przywodził na myśl szum morza i śpiew ptaków, bądź cos równie romantycznego. Patrzyłem na nią bez słowa, oczarowany samym widokiem.

Czas na rozmowie upłynął nam jak Kopciuszkowi na balu i nim zdążyłem się obejrzeć wybiła północ. O północy wszystkie księżniczki odjeżdżają swymi karocami i Sylwia również powiedziała, że ma niedługo autobus. Zaproponowałem, że ją odprowadzę.

Szliśmy na przystanek na przemian śmiejąc się i patrząc w gwiazdy, których w mieście właściwie nie widać. Nam to jednak nie przeszkadzało. Na pożegnanie pocałowała mnie w policzek. A to cnotka, pomyślałem.

Dostałem jej numer telefonu nim zdążyłem o niego poprosić.


***


Wracając do domu poszedłem na skróty. Wiele filmów i opowieści zaczęło się od tego, że ktoś poszedł na skróty. Ta się tak skończy.

Skręciłem prosto w ciemny i obskurny zaułek. Jedynym źródłem światła była tu dogorywająca żarówka latarni. W jej słabym blasku dostrzegłem nadchodzącego napakowanego Murzyna. Odruch samoobronny kazał mi natychmiast spuścić wzrok i udać, że spoglądam na zegarek. A nuż przejdzie obok, myślałem.

- Nie udawaj, że się gapisz na zegarek Białasie.

Uniosłem niepewnie głowę i spojrzałem Murzynowi w twarz. Tyle że to była twarz Latynosa. Ten facet musiał mieć skomplikowane drzewa genealogiczne.

- Co się kurwa gapisz, wyskakuj chuju z forsy.

Nie czekałem na dodatkową zachętę. Alkohol czuć było od niego na kilometr. Wyciągnąłem portfel z kieszeni spodni i bez słowa podałem go napastnikowi. Ten szybkim ruchem sprawdził jego zawartość.

- W chuja sobie ze mną lecisz skurwielu? Gdzie jest pierdolona forsa?

- Nie mam więcej, wydałem wszystko w klubie.

- To się dopiero kurwa okaże.

Pierwszy cios padł nim wybrzmiało ostatnie słowo. Jego impet powalił mnie na ziemię. Za chwilę doszedł drugi i trzeci. Nawet nie zdążyłem się zasłonić rękoma. Głowa odbiła się od bruku. Coś chrupnęło.

Następnie posypały się kopniaki. Pierwszy trafił w brzuch. Zwinąłem się w kłębek i rozkaszlałem. Kolejne trafiały już losowo, w klatkę, w nerki, w twarz. Nie miałem siły się zasłaniać, na przemian charczałem i wyłem z bólu. Gdzieś w ciemności nade mną błysnął nóż.

No tak –zdążyłem jeszcze pomyśleć - Tak to się musiało skończyć.

Nóż wbił się w podbrzusze. Krew napłynęła mi do ust. Zachłysnąłem się i rozkaszlałem po raz ostatni.


KONIEC

Hello world

Witam serdecznie wszystkich Was, którzy jeszcze tego bloga nie czytacie. Idea jest jednak taka, że zaczniecie. Dlatego już teraz zapraszam do lektury.

Jakiś czas temu skończyłem pisać swoje pierwsze opowiadanie. Dałem je do przeczytania wszystkim znajomym co do których byłem absolutnie pewien, że nie znajdą nic negatywnego o sobie w tekście. Po czym opowiadanie wydrukowałem i położyłem na półce. I poczułem się zawiedziony. Bo nawet jeśli pisanie samo w sobie jest fajne i sprawia dużo radości, to jednak gdy już się pisać skończy, to chciałoby się, by ktoś to przeczytał.

I tak oto powstał ten blog.

Za chwilę wrzucę pierwsze opowiadanie w całości, tylko je trochę ogarnę. Na zachętę dodam, że opinie znajomych były pozytywne, chociaż znalazło się również trochę błędów, ale o tym później. Opowiadanie nosi tytuł "To się nie uda: studia" i opowiada w dużej mierze o mnie.

Zapraszam do czytania.